- Wreszcie ci krochmaleni* hipsterzy na coś się przydali – skonstatował mąż, kiedy zajrzał do koszyka z zakupami.
*wcale nie użył słowa krochmaleni.
Desperackie próby urozmaicenia diety Marysi zawiodły mnie na terra incognita, jaką były dla mnie działy z żywnością bio, eko, sreko i inne hipsterskie wynalazki.
Zaczęło się niewinnie od ciasteczek z amarantusa. Po pierwszej paczce wiedzieliśmy już, że coś się nieodwracalnie zmieniło. Prawdopodobnie w amarantuskach były jakieś dragi, bo jeszcze nigdy nie było w domu takich spazmów, jak skończyło się żarcie. Postanowiliśmy zatem z mężem udawać, że amarantuski nigdy nie istniały i wmówiliśmy dziecku, że to były zbożowe piramidki. Zachwyciliśmy się, że super, że zboże, zdrowie, błonnik i kasza jaglana. Następnego dnia osobiście widziałam, jak na Domaniewskiej brodaci korpo-menele częstowali się wzajemnie takimi podczas brunchu, zanim doszło między nimi do drobnej spinki o najlepszy sposób na stylizację brody.
Kiedy mówili mi, że mleko krowie mogę zastąpić w diecie dziecka mlekiem roślinnym, popukałam się w głowę pytając „a wapń? a kości? a pij mleko, będziesz wielki?”. Potem okazało się, że muszę założyć włosiennicę i obejść 3-krotnie na kolanach najbliższe centrum handlowe, bo bez mleka kokosowego będę musiała się tłumaczyć dzielnicowemu, dlaczego moje dziecko tyle ryczy. Oprócz tego zaczęłam subskrybować blogi z wegańskimi przepisami i jeszcze tylko brakuje, żeby M. została cyklistką i już będzie można ją winić za wszystkie plagi targające nasz biedny kraj. Wait… O matko, czy plastikowy rowerek się liczy?!
Nietypowe wymiary mojego dziecka sprawiły, że w jej szafie królują rurki, a ja na sam widok napisów „kids slim fit” lecę do półki z wywieszonym ozorem śliniąc się jak buldog pana Edka z Zaliwia-Piegawek. Co gorsza, wiele z tych ciuchów pochodzi z Zary, a kiedy weszłam na Instagrama, okazało się, że hashtag hipster występuje najczęściej razem z hashtagiem zara [i oczywiście z mlekiem kokosowym].
Jogging Mary uprawia oszczędnie. Woli jedząc śniadanie oglądać jak mama wyciska z siebie siódme poty biegając wte i wewte po domu. Dokładniej rzecz ujmując mama biegnie się umyć, potem zrobić makijaż, ubrać siebie, naszykować ciuchy na zmianę dla królewny na wypadek, gdyby znowu w żłobie jadła pomidorową brzuchem. Umyć dziecku całą paszczę po jedzeniu, a najlepiej od razu całą głowę, bo wiadomo, że nic tak dobrze nie robi na włosy jak dżem malinowy z rana. Przy okazji najlepiej od razu przebrać w nowe ciuchy, bo najczęściej rękawy też zdążyły się najeść.
W pokoju Marysi jest też piękna hipsterska półeczka, która jest kompletnie nieprzydatna dziecku, ale za to ładnie wygląda na zdjęciach i rodzice mogą się pochwalić, że najnowsze trendy nie są im obce, a dodatkowo zebrać parę lajków na fejsie. Znajdują się na niej takie artykuły pierwszej potrzeby jak:
- statek z Zara Home, którego nie można dotykać, bo zaraz się rozpadnie [ważne, że z Zary!],
- litera M dla dziecka nie potrafiącego czytać, absolutnie kluczowa dla poczucia tożsamości,
- wysoki świecznik na tealighta za 5zł z wyprzedaży, bo mama chciała mały wazonik, ale z boku nie było widać.
Wsparcie dla marysinej hipsteriady przyszło także z zupełnie nieoczekiwanego kierunku. Moja warszawska korpo kompletnie nieodpowiedzialnie powierzyła w me ręce służbowego iPhona. Osobiście od razu poczułam się bardziej warszawska od warszawiaków, zaś telefon [o, pardon, ajfon] został natychmiast przekazany do użytku dziecka, żeby od małego wyrabiać dobry gust.
Quo vadis, Mario?
Zatrwożona mama
Czy Maria nosi już przyduże okulary z grubymi oprawkami? :D Świetny tekst!
Wszystko przed nią. Na razie zaczyna każdy dzień od wkładania mi w oko moich okularów, oczywiście perfekcyjnie wypalcowanych :)
Umarłam ze śmiechu! :D Więcej takich postów!