Mieliśmy całe dziewięć miesięcy, żeby przygotować Marysię na pojawienie się Helenki. Były rozmowy, książeczki, zawczasu przygotowanie specjalne prezenty, a mimo to wszystko wzięło w łeb. Musieliśmy improwizować.
Skrupulatne przygotowanie Marysi na rodzeństwo od początku leżało w naszym najlepiej pojętym interesie. Wszak każdy rodzic marzy o tym, żeby w spokoju zająć się oseskiem i celebrować te jedyne w swoim rodzaju chwile, zamiast mierzyć się z zazdrosnym starszakiem. Czasu na szczęście mieliśmy dużo, więc i plan był szeroko zakrojony oraz dopracowany w najdrobniejszych szczegółach.
Na początek trzeba dziecko poinformować o zbliżającej się roli starszego rodzeństwa. Komunikat musi być dostosowany do wieku. Dla dwuletniej Marysi przekaz, że mamusia ma w brzuszku dzidziusia był wystarczający. Jak ona to sobie wyobraziła? Pewnie nigdy się nie dowiemy. Najważniejsze jednak to udzielić odpowiedzi na wszystkie pojawiające się pytania i rozwiać wszystkie wątpliwości. To daje dziecku poczucie stabilizacji i pewności siebie. Również czas przekazania informacji trzeba odpowiednio dobrać. Im starsze dziecko, tym wcześniej się zorientuje, że coś jest na rzeczy, a tutaj ważne jest, żeby informacja wyszła bezpośrednio od rodziców, a przy tym w spokojnej i luźnej atmosferze.
Potem następuje proces wsparcia z zewnątrz – zarówno przy pomocy przedmiotów, jak i… ludzi. Na początek zaopatrzyliśmy się w książeczkę „Kicia Kocia ma braciszka Nunusia” z serii ukochanej przez Mary i znienawidzonej przez jej rodziców. Zakupiłam też starannie wybrane prezenty, które dziewczyny miały dać sobie w momencie pierwszego spotkania. Takie, które długo posłużą i – szczególnie w przypadku Marysi – będą antidotum na chwile zazdrości ["a pamiętasz jak dostałaś od Helenki...?"]. Ostatnim gadżetem była droga, wypasiona anatomiczna lalka-bobas, która miała spłynąć w ręce Marysi, gdy ta zacznie przejawiać zazdrość o Helę lub naśladować mnie w czynnościach pielęgnacyjnych.
Zaplanowaliśmy też dokładnie całą otoczkę wprowadzenia Heli w życie Marysi. Tak się miło złożyło, że marysiowa ciocia była w ciąży ciut tylko starszej od mojej, więc oczywistym punktem obowiązkowym było poznanie małej siostry ciotecznej. Bo wszak wiadomo, że dzidziuś dzidziusiem, ale wyobrażenia dwuipółlatki mogą lekko odbiegać od rzeczywistości. Ważny był też cały okres mojego pobytu w szpitalu. Na szczęście często jeżdżę w delegacje, więc moja nieobecność przez kilka dni nie była niczym nadzwyczajnym. Zdecydowaliśmy jednak [mimo iż to trudniejsza droga], że nie będziemy odstawiać Marysi do dziadków na ten czas. Chcieliśmy, aby jej życie jak najmniej się zmieniło. Żeby czuła się spokojnie i bezpiecznie. Nie chcieliśmy wyrywać jej z ulubionego towarzystwa przedszkolnych pań i koleżanek.
Plan doskonały, nieprawdaż? Dopracowany w każdym szczególe! Jaka szkoda, że nic z niego nie udało się wprowadzić w życie! :D
Zaczęło się od tego, że opowieść o braciszku Kici Koci przypadła Marysi do gustu raczej letnio i to bardzo eufemistyczne określenie. Dość powiedzieć, że po długich namowach i dyskretnym podkładaniu udało się… nie, nie Marysia poprosiła o poczytanie. Ja poprosiłam Marysię i RAZ się zgodziła, żebym jej poczytała! ;D Dziś nawet nie wiem, gdzie owa książka znalazła sobie schronienie. Podejrzewam, że za wielką szafą „tam gdzie pająki” i to nie bez pomocy Mary. Zdecydowanie ciekawsza była dla niej opowieść o strasznie śmierdzącym smoku. Tylko – jakby to powiedzieć – co prawda niemowlę czasem śmierdzi, ale umówmy się – noworodki na co dzień nie mają zbyt wiele wspólnego ze smokami. W kategorii „przygotowanie na rodzeństwo” oceniam zatem tę lekturę na jakieś -10. Z małą siostrą cioteczną Mani też nie wyszło. Tzn. siostra wyszła, ale spotkać się nie udało. Tu jednak wpadłam na genialny pomysł i z pomocą jutuba udało mi się dokonać prezentacji noworodka! :) Marysię co prawda bardziej interesowały motylki na ścianie i pluszaki w tle niż rzeczone dzidziusie, ale i tak odhaczam to jako sukces.
Na koniec przyszła jednak The Ultimate Disaster, czyli ospa Marysi. Psychologiczne opowieści o nie zmienianiu rytmu dnia, nie odsyłaniu do dziadków itp. w tempie przyspieszonym ewakuowały się na San Escobar. Pojawiło się jedno zadanie: PRZETRWAĆ. Przez cztery bite tygodnie na dźwięk zbliżających się kroków Mary rzucaliśmy sobie z mężem spojrzenia przerażono-błagalne mówiące sobie wzajemnie „weź Ty się teraz z nią pobaw…”.
Finally… przetrwaliśmy! Hela się urodziła i pomimo spektakularnej klapy przygotowawczej została przez Marysię ciepło przyjęta [to raczej taka szorstka miłość, gdzie Helę trzeba co chwilę ratować z potrzasku - dosłownie]. Co prawda o prezentach dla dziewczyn zapomnieliśmy i przypomnieliśmy sobie dopiero po dwóch tygodniach, a Marysia do dziś nie wykazuje ochoty do opieki nad bobasem, który wobec tego leży w szafie i czeka na lepsze czasy.
Jaki z tego wniosek? Nie ma jednej metody na przygotowanie starszaka na rodzeństwo. Można zrobić milion zabiegów, które i tak nie przyniosą pożądanego skutku, a można… nie zrobić nic? Nie, my też Marysię na swój sposób przygotowaliśmy. Nie była to jednak ta droga, którą przeszły moje koleżanki i znajome. Nie wypaliły wyreżyserowane schematy. Zamiast tego dużo z Marysią rysowaliśmy, przytulaliśmy się i rozmawialiśmy. Szczególnie już jak Helena była z nami. Chociaż po maratonie karmienia często miałam ochotę paść na łóżko i powiedzieć wszystkim, żeby się walili ;) starałam się wykrzesać z siebie trochę siły i chociaż przeczytać Marysi krótką książeczkę. Efekt? Siostrzana miłość, a w bonusie dla rodziców brak fochów i buntów.
Nie oznacza to wcale, że schematy nie bywają pomocne. A jakże, przecież w jakiś sposób tymi schematami musiały zostać. Musiały sprawdzić się na sporej grupie dzieci. Jednak ważniejsze od podążania za schematem zawsze powinna być obserwacja własnego dziecka i dobieranie metod do jego charakteru. Schematy to genialny punkt wyjścia do adaptacji na własne potrzeby.
A jak Wy uważacie? Adaptowaliście gotowe zasady czy szliście na żywioł? :)
Napisz pierwszy komentarz